"od sufitu, od dębu, od marchwi" - subiektywnie
Wpisane
w naszą kulturę chleba naszego
powszedniego daj nam dzisiaj oraz bierzcie
i jedzcie z niego wszyscy, to jest bowiem ciało moje to fragmenty religijnych
dyskusji, uniwersalnego przekazu sztuki literackiej, a dzisiaj także
sensorycznej. Słowo. Rozkładam wyrazy na sylaby, myślę o znaczeniach i historii
tych znaczeń, o tworzeniu się języka w kulturze zdominowanej przez wzrok. Od
lat pracuję także innymi zmysłami, bo moja grupa docelowa jest w większości
niewidoma. Uważność w doborze słów, ale także doczucie dotykiem, węchem,
smakiem wszystkich barw i kształtów świata. Uważność i sensoryczność jako
drogowskazy mojej pracy są tym, co w Państwowej Galerii Sztuki pokazuje Anna
Królikiewicz, profesor gdańskiej ASP, artystka - karmicielka. Wystawa jest
przekazem uniwersalnego „Międzyjęzyka” wszystkich zmysłów.
Czy religia
chrześcijańska oddzieliła duszę od ciała?
Podczas
wernisażu wystawy „od sufitu, od dębu, od marchwi” w otwartej przestrzeni
białych ścian odczuwa się skupienie i niemal religijny wymiar ekspozycji. Jest
kilka wskazówek do takiego odczytania wystawy. Nieliczne ścianki działowe
tworzą intymne miejsca do kontemplacji sztuki, wieczerza na stołach, uczciwy
chleb. Obserwuję ludzi podczas uczty, trzeba się dzielić, współistnieć,
pozostawiając siebie poza pokarmem, który przyczynia się do wyłuskania spod
skóry pokory, bez lęku, bez wstydu. Jednoczymy się przy tym stole, słuchamy
się, rozmawiamy, pozornie tylko o chlebie, a jednak każdy jest nagi, bo nagle
okazuje się, że wspólny posiłek zdejmuje z nas maski i nie ma różnic
kulturowych, płciowych, politycznych, bo wszyscy jesteśmy tacy sami, jesteśmy
głodni. Jak zatem zinterpretować działanie Królikiewicz, która chciała nakarmić
nas uczciwym chlebem? To artystyczny ekshibicjonim w dobrym wykonaniu. Artystka
daje nam siebie i pozwala na wszystko w bardzo subtelny sposób stawiając
granice, ale nie wobec siebie samej, tylko nas wobec naszego wnętrza, współodczuwania.
Scalamy duszę z ciałem, ostrożnie, czasem kuląc się w tym ciele, które uznajemy
za niedoskonałe, ale już wspólne z duchem, na chwilę nie ma religii i jest ta
pierwsza, ta najprawdziwsza, zanim oskarżono kobietę o zło.
Nie
sądzę, by wybór dzieł na wystawę był prosty. Przekaz tylko pozornie wydaje się
jednolity, zaproszenie do wspólnoty, do współodczuwania. W rzeczywistości
wybrano obiekty, z których każdy odgrywa inną rolę we współodczuwaniu z
artystką. W jednej części przestrzeni stół gościnny, uczta dla zmysłów smaku,
węchu, wzroku, jadalna instalacja. Ale nieco dalej stół jako dzieło sztuki,
eksponat otoczony dywanem z równo rozsypanego szafranu, zastawiony starannie
dobranymi przedmiotami. Fizycznie to instalacja z różnych stołów, zaglądam pod
strefę światła, są nogi gięte, toczone, rzeźbione, każdy dźwiga własny ciężar
obfitości wyeksponowanej na tle ściany z fragmentami wiersza Walta Whitmana.
Duchowo to życie artystki.
Święta Ultramaryna,
czyli rzecz o odwróceniu zmysłów
Weźmy
Santo Oltremare / Świętą Ultramarynę. Spróbujmy odsunąć na bok jej estetyczny
wymiar, chociaż z całą pewnością instalacja z żelaznych tac, wosku pszczelego,
ceramiki, drewna, medalionu, kurkumy i jeszcze kilku innych elementów była tak
budowana, by wykorzystać światło i barwę. Ale czy ten niewielki medalion do
połowy zapełniony niebieskim pigmentem nie jest dokładnie kawałkiem błękitu,
który Marcel Proust kazał zachować nad własnym życiem?
Czy jego struktura zamknięta za grubym szkłem nie kusi, by otworzyć,
wysypać i spróbować rozetrzeć na dłoni, na języku? Opuszczam na chwilę poznawanie
wzrokowe, próbuję usłyszeć rozcieranie pigmentu między palcami wskazującym i
kciukiem, szoruję skórą o skórę i słyszę jej skrzypienie, szorstkość drobinek
pigmentu, znam to, mózg się otwiera i czuję sklejanie się mikroziarenek,
połączonych moim potem i naskórkiem, szorowanie i ścieranie. Upuszczam te
sklejone i ciężkie fragmenty razem z suchym pigmentem i widzę bez wzroku jak w
zwolnionym tempie opadają na drugą dłoń i barwią ją na kolor płaszcza Madonny z
malowanego temperą renesansowego obrazu. Nie pachną, nie ciążą, a są.
Blizna to forma
współodczuwania
Zmysłowy
naszyjnik z pestek na woskowym ekspozytorze kusi formą. Ciepły, pszczeli wosk
ze swoją strukturalną miękkością, naturalną i miodową barwą schyłku lata
scalony na wysokości tarczycy, jakby ją wycięto, może wycięto, pęknięcie jest
przemyślane. Jaka jest narracja obiektu? Nie wiem, czy praca jest intymnym
zapisem pewnej choroby, traktuję ją uniwersalnie, jako wydźwięk współczesnej
kultury na rysy naszego ciała. Idealizowane, a przecież nie idealne,
nieprawdziwe, poprawiane narzędziami medialnymi i skalpelem, czy igłami, wciąż
pamiętają to, co było. Przecięta szyja albo bruzdy od nosa do ust są nasze, nie
są tylko cielesne i widoczne na zewnątrz. To fragment spójnego z ciałem ducha,
coś, co mamy, posiadanie powinno być właśnie tym. Posiadaną na szyi blizną po
wyciętej tarczycy z zaklinającymi nasionami melona, ogórka, czy innego
wielonasiennego owocu, który przynosi szczęście, płodność, obfitość mentalną,
wewnętrzną.
Estetyczna
wartość wystawy została powiązana z wartością codzienności naszego ciała.
Interesujące jest obserwować, jak artystka minimalizuje język przekazu
jednocześnie ubierając go w treść. Brak dominującego dzisiaj zmysłu wzroku nie
czyni niewidomych kalekami, ale widzących, nie współodczuwających każdym z
posiadanych zmysłów, czyni niepełnosprawnymi. Wzroku nie traktujemy jako zmysłu
odczuwającego. A dotyk, węch, smak generują w naszej głowie obrazy, co jest
dowodem na współegzystencję wszystkich sensów. Artystka to wie i przekazuje w
prosty sposób, wymagający od nas podstawowej aktywności – oddechu. I Królikiewicz
naucza oddechu, czynności pierwotnej, pierwszego odruchu życia każdego
człowieka po narodzeniu. W świecie, w którym człowiek zaczyna chadzać na
warsztaty z oddychania, czas na taką właśnie sztukę.
Wystawa
„od sufitu, od dębu, od marchwi” w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie do 3
listopada 2019, kuratorka Emilia Orzechowska.
Komentarze
Prześlij komentarz